Dawno temu w Polsce Ludowej

 

Przedstawiamy Wam niepublikowane dotąd wspomnienia pani Kornelii Czogalik i pani Iwony Tomiczek. Przybliżają one rzeczywistość minionego ustroju.

 

            Anegdota o PRL-u... Z jednej strony może to zakrawać na czarny humor, jako że panowanie osławionej „komuny” do zabawnych faktów nie należało, z drugiej jednak – to właśnie wtedy powstawały najlepsze dowcipy, bo dawno już odkryto potęgę humoru jako mechanizmu obrony przed tym, co groźne i ponure. Z zastrzeżeniem, iż bynajmniej nie wszystkim i nie zawsze było wtedy do śmiechu. Tym niemniej próby ośmieszenia absurdalnych czy aroganckich poczynań władzy towarzyszyły deptanemu przez nią społeczeństwu niemal na każdym kroku. A im groźniej wyglądała jakaś sytuacja w chwili, gdy się człowiek z nią spotykał, tym przyjemniej było ja wyśmiać lub ośmieszyć, jeśli udało się wyjść z niej bez szwanku.

Oto przykład. Może nie najzabawniejszy, ale jeden z tych, które najszybciej przychodzą mi na myśl, kiedy opowiadam młodym o tamtych czasach.

Wczesnowiosenny wieczór. Wrocław, czas stanu wojennego. Katedra otoczona ciasnym kordonem zomowców, czyli pomocników milicji szkolonych do brutalnego rozpędzania demonstracji i tym podobnych „akcji specjalnych”. Jest 13 dzień miesiąca, a więc wrocławianie spotykają się na mszy za ojczyznę (zwyczaj praktykowany przez kilka lat, jeszcze po zniesieniu stanu wojennego).

Z dwiema koleżankami wychodzimy do ogrodu otaczającego klasztor, w którym zakonnice prowadzą stancję dla studentek. Jest to bliskie sąsiedztwo katedry. Ogród otacza wysoki mur, jak to klasztory mają w zwyczaju. Nagle słyszymy hałas i krzyki. W kilka sekund otacza nas pięciu uzbrojonych po zęby funkcjonariuszy od bicia i rozpędzania – przeskoczyli przez mur niczym Bond skrzyżowany ze Spidermanem. Dłonie zaciśnięte na gumowych pałkach, przyłbice opuszczone, mur tarcz. Jeden tonem gestapowca żąda dokumentów. Zdumione odpowiadamy, że przecież nikt nie wychodzi na własne podwórko z dowodem osobistym. Bojownik nie wierzy, że tu mieszkamy – wg jego informacji, w budynku mieści się klasztor, a my nie wyglądamy na zakonnice. Tłumaczymy, że jako studentki mieszkamy na  klasztornej stancji. Wśród napastników konsternacja – tego nie było w scenariuszu. A zomowiec, wiadomo, nie myśli, tylko wykonuje. Nie mają pojęcia, co dalej. W kółko pytają, co tu robimy i jakie mamy zamiary. Bo zgodnie z ich wyobrażeniami o świecie powinnyśmy mieć pełne kieszenie wrogich ulotek i przynajmniej po jednej butelce mieszanki wybuchowej w każdej ręce. Tymczasem Baśka – najbardziej bezpośrednia z nas – mówi z rozbrajającym uśmiechem:

- Bazie chciałyśmy zobaczyć. Bo podobno już są.

Nie wiem dlaczego, ale podziałało jak zaklęcie. W ułamku sekundy panowie zniknęli  za murem.    Oczywiście, po kwadransie zaśmiewał się z tego cały klasztor. A hasło „bazie chcemy zobaczyć” budziło salwy śmiechu jeszcze przez kilka miesięcy.

K. Czogalik

Moje wspomnienia z czasów PRL – u są związane z dzieciństwem. Pamiętam zapach pomarańczy, który unosił się w domu tylko w czasie świąt. Przeżywałam poniedziałkowe perypetie wilka i zająca z radzieckiej dobranocki. W pamięci zapadła mi także transmisja pochodu pierwszomajowego z Moskwy, którą każdego roku podziwiałam na ekranie czarno – białego telewizora. Oglądałam uśmiechnięte buzie dzieci, naręcze kwiatów i kolorowe balony, który unosiły się nad głowami ludzi. Oczywiście, czasy PRL – u kojarzą mi się również z kartkami na cukier i długimi kolejkami w sklepie po podstawowe artykuły spożywczo – przemysłowe. A w ogonku stać trzeba było, bo mama kazała…

 I. Tomiczek

"Dwukropek" 2010, nr 7