Szkoła przed laty cz. 2

 

Pani Kucharka

W latach 60 – tych uczęszczałam do szkoły w Nędzy. Za moich czasów zdarzały się kary polegające na biciu uczniów linijką po rękach. Do tego czasami musieliśmy pisać po sto czy dwieście razy: „nie będę czegoś” robił.

W klasach nie było centralnego ogrzewania, jedynie piece kaflowe. W czasie lekcji woźny przychodził z węglem i dokładał do pieca, aby było ciepło. Pomieszczenia były czyste. Ławki z drewna z kałamarzami na środku, na atrament, bo pisaliśmy stalówkami.

W jednej klasie było nas przeszło trzydziestu. Obiadów nie serwowano. Pamiętam jednak, że był taki okres, kiedy panie z komitetu rodzicielskiego gotowały herbatę i zupę. Nosiliśmy metalowe kubki, do których nalewano nam napoje.

Każdy uczeń musiał chodzić w mundurkach, fartuszkach z błyszczącego materiału, z białymi kołnierzykami.

W szkole wszyscy się znali. Nauczyciele mieli ścisły kontakt z rodzicami, dlatego raczej nie dało się przed nimi czegoś ukryć. Za mówienie gwarą nie byliśmy karani. Nauczyciele tylko nas upominali, starając się o to, żebyśmy na przyszłość mogli się poprawnie wyrażać. Szczególnie nas poprawiała pani ucząca języka polskiego.

Dawniej szkoła nie miała wiele wspólnego z kościołem. Rok szkolny nie rozpoczynał się mszą. Musieliśmy za to stać na baczność i słuchać przemówień władzy. Dotyczyły one najazdu Niemiec na Polskę we wrześniu 1939 r. Nie lubiliśmy tej uroczystości i nudziliśmy się na niej. Warto wspomnieć, że nad tablicą zamiast krzyży wisiały portrety Władysława Gomułki, pierwszego sekretarza polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.

Pan Woźny

Chodziłem do dużej szkoły w województwie radomskim. Szacunek dla nauczycieli był znacznie większy niż teraz. Mimo, że kary bywały surowe- można było oberwać piórnikiem czy drewnianym cyrklem. Szkoła była oddzielona od kościoła. Zamiast religii uczyliśmy się o rewolucji październikowej. Uczniowie szanowali żywność. Nikt nie wyrzucał chleba do kosza ani nie wylewał mleka. Teraz niestety, to się zdarza. Chyba ludziom żyje się za dobrze.

Pani Wicedyrektor

Pamiętam, że na wycieczkach szkolnych wstydziliśmy się mówić po śląsku. Nauczyciele zresztą przypominali nam, by nie używać gwary.

Moim marzeniem stało się wstąpienie do harcerstwa. Należało wcześniej zakupić mundurek. Był z tym spory kłopot, bo w Raciborzu istniał tylko jeden sklep z akcesoriami harcerskimi. Gdy mundurki się pojawiły, okazało się, że moich rodziców nie stać na zakupienie tego stroju. Przeżywałam to strasznie. Ostatecznie udało mi się pożyczyć harcerski strój na zaprzysiężenie. Byłam bardzo dumna, chodziłam w nim z fantazyjnie zawiązaną chustą. Niestety pożyczony strój wkrótce oddałam. Nowego nie miałam, więc ze wstydem wypisałam się z zastępu.

Pamiętam też, że pomagałam pani w bibliotece. Wraz z koleżanką wydawałam książki. Przesiadywałam tam nawet po lekcjach. Biblioteka stała się naszym cudownym miejscem.

W zimie dziewczyny zostały zobowiązane do dyżurów przy drzwiach. Ze szkoły na przerwach nikt nie mógł wyjść bez kurtek i bez czapek. Starsi chłopcy oczywiście robili nam na złość i wymykali się, gdy tylko mogli. Czasem dochodziło do przepychanek. Cierpiały zazwyczaj drzwi, obijane śnieżkami. Poza tym uczniowie musieli nosić tarcze. Nauczyciele wymagali, żeby je przyszyć, a nie przyczepiać agrafką. Do tego obwiązywały granatowe mundurki z białymi kołnierzykami. Przed lekcjami nasz strój był sprawdzany przez nauczycieli lub osoby dyżurujące.

Szczególnie dobrze zapamiętałam wycieczkę w klasie 8 (dziś klasa II gimnazjum – przyp. red.). Nasz wychowawca powiedział, że pojedziemy, jeśli wszystko sami załatwimy. Udało nam się wszystko zarezerwować i zaplanować. W rezultacie spędziliśmy trzy cudowne dni w Krakowie. Wyjeżdżaliśmy także w góry z młodym historykiem, panem Siedlaczkiem. Potrafił nas przegonić po górach i doskonale zorganizować zajęcia wieczorami.

Nie organizowaliśmy kuligów. Każdy miał górkę pod domem, więc sanki nie były dla nas wyjątkową atrakcją.

W szkole średniej uczyłam się języka rosyjskiego. W ramach lekcji funkcjonowało Towarzystwo Przyjaźni Polsko – Radzieckiej. Pisaliśmy listy do rówieśników w ZSRR, których nie znaliśmy. Opowiadaliśmy im po rosyjsku, co u nas się dzieje, gdzie mieszkamy, jak spędzamy wolny czas. Niestety nigdy nie dostaliśmy odpowiedzi.

Istniało tylko kilka gazet dla młodzieży. Wydawano je na szarym papierze. Tylko dwie gazety odznaczały się kredowym papierem i mieniły wieloma kolorami - „Ogoniok” i „Sputnik”. Artykuły z nich tłumaczyliśmy z rosyjskiego na polski. Uczyliśmy się tego języka przez 8 lat. Niewiele z tego wychodziło, bo władze na siłę promowały radziecką kulturę, a wielu Polaków demonstracyjnie odmawiało nauki. [nauka niemieckiego była na Śląsku Opolskim zabroniona – przyp. red.]

W czasie stanu wojennego wszyscy moi znajomi byli bardzo przejęci. Dyskutowaliśmy, czy dojdzie do konfliktu zbrojnego.

Przeprowadzenie wywiadu i opracowanie—uczennice z II A

 

"Dwukropek" 2009, nr 3, s. 2 - 4.